Jedną z tych rzeczy, które mi się w rosyjskiej mentalności podobają, a zarazem współgrają z moją własną (uważam, że większość Polaków tak ma, więc można powiedzieć, że to cecha łącząca nas i Rosjan), jest poszanowanie produktu, czyli prostymi słowy: szkoda, żeby coś się zmarnowało. Dzisiaj post nietypowy, bo choć miłośniczką zup nie jestem, to będzie właśnie o zupie. Gdyby ktoś powiedział mi, że posmakuje mi zupa z resztek, to bym nie uwierzyła, bo ani zupa, ani resztki nie brzmią dla mnie zachęcająco. A jednak. Przedstawiam soliankę, rosyjski sposób na wykorzystanie tego, co mamy w lodówce, co zostało na przykład ze świąt. Polacy zrobiliby bigos, Rosjanie robią zupę. I to jaką!
Bazą solianki jest wywar: mięsny, rybny lub grzybowy. Idea jest taka, że zupa ma być słona, kwaśna i pikantna jednocześnie, dlatego dodaje się do niej oliwki, kapary, kiszone ogórki/korniszony, cebulę, dużo przypraw, mięso, kiełbaski. Soliankę powinno się jeść ze śmietaną, żeby była jeszcze kwaśniejsza, a co niektórzy kładą sobie jeszcze plasterek cytryny. Smak jest obłędny, szczególnie na drugi, trzeci dzień, kiedy wszystkie składniki się przegryzą. Jak dla mnie, z niczym nie można solianki porównać ani pomylić, smak jest tak charakterystyczny, że pamięta się go na całe życie. I tak zupełnie niespodziewanie mam swoją ulubioną rosyjską zupę. Jest prosta, tania, pyszna i sycąca, bardzo rozgrzewa, więc zimą jest idealna. No i ma mnóstwo witamin ze względu na ilość zdrowych składników. Po takiej zupie można (a nawet trzeba) odpuścić sobie drugie danie.
Soliankę gotuje się prosto, trzeba tylko uważać, żeby nie przesadzić z solą, bo składniki same w sobie są słone, a zupa na drugi dzień jest bardziej słona niż zaraz po ugotowaniu. I nie należy też rozgotowywać składników, mają one mieć konsystencję "al dente", więc praktycznie wszystko dodaje się pod koniec.
Nabieram ochoty, żeby na serio zagłębić się w temat rosyjskich zup, kto wie, może zostanę ich fanką?
Zdjęcie: notefood.ru